Wspomnienia z ferii zimowych Weroniki M. z kl. V a
Przyjechaliśmy do ośrodka około
siedemnastej. Rodzice byli bardzo zajęci przenoszeniem toreb z samochodu do
pokojów. Byli tak zmęczeni nartami, że nie zważali na to, co ich otaczało.
Dom z noclegami był nie za duży i nie za mały. Dach
pokrywały czerwone dachówki. Na pierwszym piętrze był niewielki balkon, który z
trudem dojrzałam zza wysokiej i szerokiej tui. Trzy okna, dość małe, odbijały
jak lustra księżyc prześwitujący zza chmur, a cieniutki bluszcz porastał prawą
stronę budynku. Jednak nie chciałam się już mu przyglądać, bo zauważyłam
coś o wiele bardziej ciekawego. Bramę do
zapuszczonego i obumarłego na pierwszy rzut oka ogrodu.
Z obu stron oplatały ją mniejsze tuje i jałowce. Zielone
pręty furtki powyginane były na kształt dużej róży. Nad bramą wisiało polano z
wyrytym napisem: „Kaja 14”.
Otworzyłam bramę, która, o dziwo, nie zaskrzypiała i skręciłam
w stronę bluszczu. Cały ogród wydawał się dość straszny po zmroku. Gdy przebiegłam
pod niską wierzbą płaczącą, czułam na plecach jej smukłe, słabe i zimne
gałązki. Biegnąc, wpadłam na wysokiego jałowca, który kłuł niemiłosiernie, więc
gdy tylko się z niego wydostałam, postanowiłam się przełamać i iść jak
najwolniej, by wszystkiemu móc się dobrze przyjrzeć oraz na nic nie wpaść.
Spojrzałam do góry. Zauważyłam mały pokój na poddaszu, w którym jako jedynym nie paliło się światło.
„Gdybym mogła się tam dostać, na pewno widziałabym większą część ogrodu” -
pomyślałam.
Szłam jednak dalej, bo nie widziałam żadnych schodów
prowadzących na piętro. Gdzieniegdzie stały drewniane figury skrzatów, wróżek,
gnomów i innych stworów.
Zapatrzona w tył, nagle spojrzałam przed siebie. Moje
rozszerzone źrenice zwęziły się gwałtownie, łapiąc jak najmniej rażącego
światła. Przede mną stała piękna, zarośnięta suchymi badylami latarnia średniej
wielkości. Dawała o wiele większe światło niż małe lampioniki porozstawiane na
krawędziach dróżki, którą szłam. Latały koło niej muszki, ćmy i inne robactwo,
więc z niechęcią odeszłam od źródła światła.
Wtedy zza latarni wyłoniły się
schody na piętro. Szybko wbiegłam nimi na górę i zobaczyłam drzwi z napisem: „Podniebny”.
Co to mogło oznaczać? Nie wiedziałam. Grunt, że były otwarte. Weszłam na
poddasze i zapaliłam światło. Było tam o wiele cieplej niż na pokrytym grubą
warstwą śniegu podwórku. Po drugiej stronie pokoju zobaczyłam okienko.
Omijając stare pudła z lalkami, kartami, szklanymi kulkami, małymi
kluczykami, zdjęciami starszych pań i panów, ram, obrazów i płócien, doszłam w
końcu do okienka. I wtedy zrozumiałam, co znaczyło „Podniebny”. Miałam
wrażenie, że unoszę się kilkanaście metrów nad ziemią. Widok z góry był piękny,
lecz niestety trudno było cokolwiek dostrzec w panującej ciemności.
Przyglądałam się tak, dopóki nie usłyszałam wołania mam na kolację. Chłopaki już jedli. Usiadłam na kanapie i
zaczęliśmy rozmawiać. Postanowiłam jednak nikomu nie mówić o tym, dlaczego się
spóźniłam na kolację.
W końcu zeszłam na dół i
położyłam się spać. Następnego dnia też czekała na mnie fantastyczna przygoda.
Lecz o tym, opowiem innym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.